wtorek, 12 lipca 2011

Najlepsze tuskawki rosną na alexandrplatz w Berlinie

Fragmencik opowiadania:

Najlepsze tuskawki są na alexanderplatz w Berlinie powiedział do przechodzącej obok kobiety. Ta zatrzymała się aby dowiedzieć się o co mu chodzi, a on mówił dalej - W Berlinie na placu nazwanym na cześć nie byle kogo, bo jego wieliczestwa, samego cara wsiej rusi Alexandra. I przez jednego z Fryderyków pruskich, a doładniej Fryderyka Wilhelma III. Wcześniej to była prowincja i zadupie gdzie wykształcune młode z wielkich miastów raczej bywać nie chcieli. On kocha Berlin, szczególnie zaś umiłował sobie klepanie po plecach gdy tam bywał. O klepaniu po plecach opowiadał wszystkim -mianowice kto go klepał po plecach, gdzie, kiedy i ile razy. I że dzięki temu nie musi odświeżać swojej starej brzydkiej marynarki. Pamiętał też ten plac z czasów kiedy polacy jeździli tam gromadnie na handel, zanim przenieśli się do Budapesztu. Jego stara, znoszona marynarka, zresztą też Handlowali w Berlinie czym się dało, cukierkami, gumami do żucia, i lizakami. Wozili tego na całe torby. Pamiętał jeszcze jak kiedyś udało mu się poderwać dziewczynę i umówić się z nią na randkę w jednej z kawiarń na same jgórze wieży telewizyjnej. Jedli niemiecki odpowiednik słynnej prl-owskiej specjalności "kremu sultańskiego" a potem zamówił jeszcze kawę i okropnie, obrzydliwie wprost słodkie bezy. Nie wiedział jak się nazywają po niemiecku bezy, więc pokazał w ich stronę palcem -robiąc przy tym głupią minę i czerwieniejąc ze wstydu na twarzy. Przecież udawał niemca, a niemieckiego nie znał za grosz. Na przejściu granicznym śmieli się z niego polscy i niemieccy celnicy. Ach, co to były za czasy! Nawet kremówki papieskie z Wadowic mogą się schować. Dziewczyna na następne spotkanie nie przyszłą chociaż stał pod tą słynną wieżą jak pajac chyba ze dwie godziny i palił bezmyślnie papierosa za papierosem. I nie odbierała telefonów od niego. On się tym nie przejmował, bo gdyby nawet odebrała to czy by się dogadali ze sobą? I w jakim języku? W pociągu wracającym z Berlina do polski, albo jadącym do Berlina opowiadał kolegom kiedy tak stali na korytarzu -i palili produkowane w polsce Malboro albo rodzime Caro- o spotkaniach z dziewczyną, o tym że dziewczyna ma wujka po drugiej stronie muru i że razem pewnego dnia uciekną na zachodnią stronę. Nie musiał się nawet tlumaczyć ze swoich kłamstw. Tak się stało że uderzyli na kierunek południowy i przenieśli się z towarem do Budapesztu. Potem już jako "biznesmeni" wyjeżadżając na wycieczki zagraniczne handlowali w Tajlandii. Berlin i Budapeszt był dla drobnicy, a nie dla takich jak on. Wypasionych ze skórą i zagraniczną nowiuśką furą -budzących podziw sąsiadów w rodzinnym miasteczku albo wiosce.

A dziewczyna wracała z Berlina do domu do swojej małej wioski położonej niedaleko Miśni. Jej rodzinna wioska nazywała się Niderjahna albo Mischwitz. Ale najpierw jechała do Drezdna gdzie w magazynie handlowym niedaleko dworca kupowała sobie papierosy "playersy" -kiedyś palone namiętnie przez angielskich pilotów bombardujących Drezdno. Kupienie plyersów w Dreznie było rodajem dwagi, a czasami nawet prowokacji. Ona paliła te w jasnozielonym, seledynowym opakowaniu -pasowały jej do koloru sukienki i makijażu. Potem włóczyła się bezmylnie przez jaki niezbyt długi czas po "nowym mieście" "Neustadt" Czasami także spacerowała po słynnym drezdeńskim moście. Następnie wsiadała do pociągu jadącego w stronę Miśni. Gdy była już w Miśni przechodziła szybko przez ciemny i brudny tunel na dworcu. Omijając grupy pijaków siedzących tam w wyjątkowo obskurnym barze -tak niechlujnym i śmierdzącym jak oni. Szła prosto do zaparkowanego kilka dni wcześniej przez siebie trabika. Następnie otwierała drzwi, siadała zapalała auto i ruszała do domu. Podróż zajmowała jej około piętnastu minut. Czasem krócej a czasami dłużej.
Chwilę potem jadła już kolację z rodzicami. Ojciec nieodmiennie kładl na talerzu przed sobą, swoje ukochane kiełbaski, oczywiście ugotowane wcześniej i mocno polane "musztardą budziszyńską". Bez której nie mógł żyć i nie wyobrażał sobie życia na ziemi. Dla porządku dodam że w szafce niedaleko okna na dolnej półce stalo przynajmniej kilkanaście słoików na tak zwany zapas. Potem po kolacji wypijał kilka butelek piwa "Torgauer Starke". I mówił że jest łużyczaninem, lub sasem, albo niemieckim nacjonalistą. W Nowym Jorku było mu na początku trudno bez tej musztardy budziszyńskiej, piwa torgałerskiego i gotowanych kiełbasek. Mówił do matki i córki - widzicie jestem tym co mnie ukształtowało. Piwem torgauerskim, kiełbaskami, budziszyńską musztardą. I letnimi wyjazdami na wczasy na wyspę Rugię albo Uznam. Do tego naszymi saskimi trabantami i "mzetkami" -których rzeka płynęła w stronę morza na północ podczas owych wakacyjnych wyjazdów. Reszta jest wtórna,to zaledwie dodatki - Mówiąc o reszcie miał na myśli swoją powikłaną łużyckość, saxońskość i niemieckość. Dziewczyna po wyjściu z restauracji zapomniała o mężczyźnie prawie nartychmiast. Zapomniała nawet jak ten dziwny nachalny facet miał na imię. Pamiętała tylko że ciągle mówił "Guten tagen" co mu się przynajmniej kilka razy myliło z "guten machen" i robił się czerwony ze wstydu. Od słodkich ciastek było jej mdło i bała się że zaraz zwymiotuje. Chciała nawet iść do toalety, której szukała na ulicy wzrokiem
- O Boże co za okropny facet - powiedziała do siebie i natychmiast o nim zapomniała

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz