środa, 28 lipca 2010

Raj na Ziemi

Aby udowodnić że Pismo Święte mówi prawdę, postanowili zbudować raj na ziemi, a dokładniej stworzyć go. Zadanie śmieszne i całkiem absurdalne, chyba nie zaprzeczycie -prawda? Ale oni potraktowali je zupełnie poważnie. Oni, czyli pan Grey i pan Smyf. Założyciele nowej religii. Założyli nową religię, ponieważ “Nowocześni Badacze Pisma Świętego”, do których wcześniej należeli - według Smyfa i Greya, byli zbyt mało ortodoksyjni. To znaczy, znowu podkreślam według nich, „za mało kierowali się literami Pisma”, i wykazywali nadmierną pobłażliwość wobec zmian jakie niesie życie. Potem obserwowali przez jakiś czas amiszów, ale amisze niestety nie mieli tego rewolucyjnego ducha, woląc żyć swoim spokojnym życiem z dnia na dzień i jego rytmem -jakby poza czasem, i poza przestrzenią świata. Przyglądali się także mormonom, ale od mormonów odrzucał Greya -”ich liberalizm i nadmierna swoboda obyczajów” - Za dużo tam nowinek - dodawał zdegustowany, z wyraźnym niesmakiem malującym się na jego zmęczonej poszarzałej od braku słońca twarzy. W małym kółku zapanowała więc stagnacja.
Ale od czasu kiedy pan Smyf został wyrzucony z pracy, upłynęło już kilka miesięcy i mogli w końcu zacząć radykalizować działania, razem z emerytowanym pracownikiem wojska, wiecznie ponurym Greyem. Grey, mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany zawsze na szaro w stary brzydki garnitur, śmieszne lecz wyczyszczone i wypastowane buty, i białą koszulę w wąskie niebieskie paski z przetartym prawie od starości kołnierzykiem, niewysoki i lekko łysiejący. W przeszłości bywalec wszystkich kółek ezoterycznych i modlitewnych w mieście, jakieś kilka lat temu zajął się Pismem Świętym i zaczął go namiętnie studiować, bo jak to powiedział do Smyfa – nagle wzięło go - Najpierw czytał Biblię na własną rękę, lub wspólnie z “Braćmi” -jak się popularnie Nowoczesnych Badaczy Pisma nazywa w ich kraju, a potem dzięki pomocy siostrzeńca, prawie osiemnastoletniego Malkolma.

Malkolm, młody i niezwykle uzdolniony matematycznie chłopak, wegetarianin zainteresowany filozofią wschodu ale bez przesady. Chociaż sam nie lubi gdy się o nim tak mówi, a gdy usłyszy gwałtownie protestuje i dodaje – po prostu nie jadam mięsa, i tyle - Z drugiej strony, zamknięty w sobie domator i ponurak, unikał ludzi, i całe dnie spędzał zamknięty w pokoju przed ekranem monitora. Słuchając na słuchawkach ciężkiej muzyki rockowej, siedział pochylony na krześle, wpatrując się w długie rzędy cyfr i liter, w nieodłącznej szkockiej czapeczce w czerwoną kratę, z lekko dla fantazji przekrzywionym daszkiem, i czarnym znoszonym podkoszulku. Na początku siostra Greya, Lisa - samotnie wychowująca syna, patrzyła krzywo na zainteresowania chłopaka, a Grey namawiał ją energicznie aby zabroniła dzieciakowi w końcu korzystania z “Wielkiej Nierządnicy” w ogóle, jak nazywał ze znajomymi z ezoterycznych herbatek, komputer, i wyrzuciła “to ohydne diabelstwo w cholerę, albo nawet na zbity pysk, a za nim płyty z kocią muzyką i książki o tych całych Buddach panie, i innych takich nie jedzących mięsa heretykach”.
Na co Mal odpowiadał – nie piję wódki, nie jem mięsa, nie chodzę do kościoła, palę papierosy. Fak ju, mój kochany wujaszku – uśmiechając się przy tym niezwykle słodko do Greya.
Któregoś dnia jednak, nie wiadomo dlaczego i tak zupełnie nagle, Mal stworzył program służący do badania Pisma Świętego, i jakimś cudem przekonał do pomysłu wuja. Wuj, rzecz dziwna zgodził się, chociaż na początku programy komputerowe kojarzyły mu się wyłącznie - z tym strasznym Hobbesem i cholernym Pascalem – co wykrzykiwał często wychodząc z pokoju siostrzeńca. Ale kiedy Mal przełamał jego opór, wspólnie zaczęli przesiadywać wieczorami przy domowym komputerze marki AMD Athalon 100 razy 10, z płytą główną „kt7 a raid”.

Siedzenie przed komputerem Malkolma i Greya, miało charakter gry, chłopak wierzył, że odmłodzi nadmiernie szybko zestarzałą, obumarłą i zwiędłą dusze wuja, a Grey, że przekona go do swoich poglądów, a nawet, że dzięki niemu przestanie siostrzeniec w końcu grać w piwnicy tą „dziką diabelską muzykę”. Walczyli także na sentencje i maksymy, o ile wuj powtarzał co kilka godzin patetycznym, mechanicznym i monotonnym głosem, powiedzenie zaczerpnięte w czasach szkolnych, z jakiejś księgi Seneki - „gardźcie wszystkim co jest dla ozdoby”, pamiętaj mój mały chłopcze, pamiętaj słowa wujka - Malkolm odpowiadał mu zaczepnie - Cały świat wujaszku uprawia aktorstwo, proszę cię pojmij to staruszku - Po kilku dniach Grey tak się zapalił do komputera, że zapomniał o celach jakie mu wcześniej przyświecały, przychodził do pokoju Malkolma o siódmej rano i pytał leżącego w łóżku nieprzytomnego jeszcze, i mocno zaspanego Maca kiedy zaczną, pokrzykując w jego stronę słowa w rodzaju – wstawaj druhu już czas – albo – młodzieńcze przebudźcie się - co Maka niezwykle denerwowało.
Za jakiś czas dołączył do nich -co nikogo chyba nie zdziwiło, i Smyf. Oraz jeden z kolegów Maka, nazywany przez dzieci z podwórka “Rudzielcem” -dzieciak będący przedmiotem nieustannych szyderstw w szkole [jeśli tam akurat chodził, co czasami trzeba przyznać nawet zdarzało mu się] jak i na blokowym podwórzu, to znaczy położonej pomiędzy betonowymi blokami ponurej szarej studni, przez niektórych o ironio, nazywanej po krakowsku “podwórcem”. Mak samotnik z nastroszonymi do góry, zafarbowanymi na czarno włosami, w rozszerzanych u dołu szerokich dżinsowych spodniach, razem z piegowatym, niewysokim “Rudym”, stanowili świetnie dobraną parę koleżeńską

Dni mijały a Malkolm i młodszy od niego o dwa lata Rudy, jeśli tylko nie ćwiczyli w piwnicy na swoich rozklekotanych gitarach z Chickiem i Sniffem , cały czas doskonalili program, i wzbogacali go o elementy wiedzy z zakresu kabały i numerologii, ale pomimo nieustannej pracy - bo odkąd zaczęli pracować nad programem, do szkoły w ogóle już nie chodzili - z wyników swoich działań, nadal nie byli zadowoleni. Siedząc w okropnie zadymionym papierosowym dymem pokoju Malkolma, przed wejściem do którego widniała słynna inskrypcja z teatru THE THEATER: Totus mundis agit historianem, śpiewali głośno piosenki w rodzaju: „utopię waszą utopię, utopię ją w potopie…”, albo
nie piję wódki,
nie jem mięsa,
nie chodzę do kościoła
o nie, o nie nie
o nie o nie nie

pale papierosy,
a czasami zioła
nie jem mięsa, nie chodzę do kościoła
o je, o je je
o je, o je je

tak jest i inaczej jest
Tak jest, i inaczej jest
o je o je je
o je o je je

Wróćmy jednak do niesławnej sprawy wyrzucenia z pracy Smyfa. Właściciel firmy i jej szef, w jednej osobie pan Lary, wyznawał jedną z gałęzi, tak obecnie modnej scientologii, w slangu nazywaną “środkową odnogą doktryny”. Czym była scjentologia? I na początku od razu wyjaśnię, że nie chodzi o popularną wtedy mieszankę religii, głównie pochodzenia wschodniego, z nauką. A raczej o rodzaj „deifikacji” nauki i pseudonaukowych przesądów.
Lary miał satysfakcję, że w kraju w którym chrześcijańska większość chociaż nie zbyt przyjaźnie patrzyła na „scientyków”, na dodatek pochodzących z zagranicy, a u nich robiących pieniądze i próbujących odnieść sukces, - to właśnie on, przedstawiciel podwójnej mniejszości miał władzę nad chrześcijańskimi pracownikami firmy. Przyjmował więc ostentacyjnie podwładnych, w swoim gabinecie prezesa, siedząc ze skrzyżowanymi nogami w wygodnym “skórzastym” fotelu, i w dłoni prawej ręki trzymając wielki różaniec z sandałowego drzewa. Obracał jego koralikami, mówiąc półgłosem mantry, i jednocześnie rozmawiał z wezwanym przez siebie pracownikiem, zwykle stojącym w rogu pokoju, z opuszczoną głową i zawstydzonym wyrazem twarzy niedaleko drzwi, i jak najdalej od szefa.

Podobną taktykę wobec swoich pracowników najemnych przyjmował Jess. Jess będąc z pochodzenia żydem, odszedł od wiary przodków i wyalienował się ze swojego dawnego środowiska, ale nie przeszkadzało mu to ostentacyjnie przyjmować swoich podwładnych w małej czarnej czapeczce na głowie, nazywanej w mieście w którym mieściła się główna siedziba firmy, mycką albo jarmułką. Jeśli widział jakieś ślady zażenowania u swojego rozmówcy, mówił wtedy - jeśli wam się nie podoba, nie musicie u mnie pracować, droga wolna uśmiechając się złośliwie przy tym. - Wolna wola i wolna droga - dodawał po chwili, cedząc powoli słowa i uważnie obserwując reakcję wezwanego na dywanik pracownika.
To samo mówił i Lary, gdy tylko widział uprawiającego agitację religijną Smyfa, podczas przerwy na korytarzu -gdzieś między pomalowanym na stalowo koszem na śmieci i ogromną blaszaną popielniczką na niezwykle długiej nóżce. Smyf stał pomiędzy grupkami palaczy w tych swoich okropnych i dawno niemodnych butach sprzed trzydziestu lat i starym wytartym garniturze. Stał tam jak bocian na tych swoich chudych jak patyki nogach, zaledwie jakieś pól metra od okna i machał długimi rękami niby skrzydłami [tak jakby chciał za chwilę wylecieć przez okno i pofrunąć do nieba] coś wykrzykując w kierunku palaczy, na co niektórzy odpowiadali mu - e Smyf, uważaj bo zaraz wylecisz przez okno - i wtedy reszta palących wybuchała śmiechem, a Smyf robił co mógł żeby ukryć zażenowanie malujące się na jego twarzy. Lub co gorsza kiedy Lary przyłapał go na rozmowach podczas godzin pracy. Mówił wtedy zwykle: - wy mi tu Smyf nie agitujcie, jak nie chcecie pracować to jedźcie do Londynu, zwińcie w tubę gazetę, i tam w parku wygłaszajcie swoje mowy. Praca to nie wiec. Zrozumiano? - A zawstydzony Smyf, malejący nagle wobec władzy szefa, schodził z nieba, no może nie z nieba, ale z cokołu pomnika na ziemię i odpowiadał ściszonym pozbawionym profetycznego brzmienia głosem – zrozumiano – Mało tego odpowiadał tak cicho, że prawie nikt tego nie słyszał, poza nim samym oczywiście i jego szefem.

Kiedyś wezwał w końcu na rozmowę, jednego z „badaczy”, pracującego w firmie na dość ważnym i odpowiedzialnym stanowisku i naradzał się z nim co ma zrobić z tym całym „cholernym, zakręconym Smyfem”. I tu muszę dodać, że poglądy religijne ani polityczne Smyfa, nie obchodziły Larego zupełnie, po prostu nie cierpiał brzydkich, starych i nieatrakcyjnych ludzi, i nie dlatego żeby coś do nich miał, ale dlatego że z ich powodu sprzedaż w firmie mogła by zacząć spadać, czego się panicznie obawiał.
Laremu bowiem w nocy śniły się koszmary, koszmary w których jego firma upadała z powodu braku klientów, a on, przyzwoity w gruncie rzeczy i przyjaźnie do ludzi nastawiony Lary, zostawał bankrutem. Kierownik oczywiście stanowczo poparł szefa, porzucając nie liczącą się drobnicę i mało znaczące, szarzejące na dodatek mięso, na pastwę rekina. Nie oszukujmy się przecież, kim mógł być dla niego taki mały cichy szarak Smyf. I jaką mógł przedstawiać wartość, ten jeden z wielu, ze stada owiec bezmyślnie podążających za przewodnikami i pasterzami bytu, niemych niby ryby - jak nazywał ich w myślach Kierownik [ siebie natomiast nazywał w myślach pasterzem bytu, albo Nadzorcą Pańskiej Owczarni] ... całość tu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz